Pażdziernik, 1976 rok.
No, dostałem się do szkoły morskiej, ale teraz po paru miesiącach
trzeba zaliczyć rejs kandydacki. Nasłuchałem się od starszych
kolesi, że pojedziemy na „żygacza” czyli statek Wyższej Szkoły
Morskiej „Kapitan Borowski”. Mała łupina i tak kiwa, że
żołądek wywraca na wszystkie strony. Kurde, nie wiem jak to
będzie, bo nigdy nie byłem dłużej niż na statku spacerowym w
Kołobrzegu, może dwie godziny. Twardziel to nie jestem ale nie będę
zawczasu się martwił. Nasłuchałem się o zarobkach starszych
kolegów na rejsach i też mam zamiar zarobiać.
Mówią, że za jeden rejs 4 miesięczny zarabiają na dużego Fiata.
No, no, no.
Mamy jechać na miesiąc tylko, gdzieś się pobujać po Bałtyku i
do naszych przyjaciół do Rostoku. Niby Niemcy Wschodnie ale już
zagranica. Trzeba kupić trochę marek w banku na książeczkę
walutową, trochę od rodziców, to może coś się kupi, jak się
wyskoczy do sklepu na miasto.
W umówiony dzień
stawilismy się w Szczecinie wszyscy na burcie, jedna klasa
mechaniczna i jedna nawigacyjna, ponad 60 chłopaków. Przeżyłem
szok jak zobaczyłem statek. Mały jak spacerowy, może ze 60 metrów
długi. Gdzie my się tam wszyscy pomieścimy, pomyślałem. Pokład
drewniany, nadbudówka niska. Z pokładu głównego schodzi się na
dół pod pokład i tam... ta dam, jedno pomieszczenie do spania i
jedzenia dla wszystkich. Koje na ścianach burty piętrowe po trzy a
na środku długi stół i ławy do siedzenia po obu stronach. Każdy
zajął jakąś koję i rzucił worek marynarski. Po posiłki trzeba
zapychać przez pokład główny do kuchni, która mieści się w
części rufowej. Do kuchni nie wejdziesz, bo tam nie ma miejsca i
pomocnik kucharza daje w rękę przez drzwi i jazda z powrotem na dół
do jadalni-sypialni aby zjeść. Po zjedzeniu należy odnieść
talerz znowu przez główny pokład na rufę.
Po południu
odczytano nam grafik, wachty i służby w maszynie. Wszystko było
wiadomo a tu mamy odwiedziny w godzinach wieczornych jakiegoś
jegomościa po cywilnemu, który mówi nam, aby nie opowiadać co w
kraju się dzieje i nie pić alkoholu z nie znajomymi osobami, bo to
mogą być szpiedzy. No tak, patrzymy po sobie, wszędzie są
szpiedzy.
Wyszliśmy z portu
na drugi dzień i po klikunastu godzinach byliśmy na Bałtyku. Morze
nie jest jak jezioro i faluje, nawet mała fala buja tym naszym
stateczkiem. Pokład ucieka spod stóp. Najlepiej to z tym jedzeniem.
Jak wychodzisz na pokład i widzisz fale, to w zasadzie już nie chce
ci się jeść i najlepiej już byś wracał z powrotem pod pokład,
ale tzeba coś jeść aby przeżyć. Jesz, jesz a tu ci rośnie
wszystko w żołądku. Tylko kilka osób siedzi przy stole a kilka na
pokładzie „karmi ryby”. Ja też ugryzłem schabowego i musialem
szybko wylecieć na pokład bo niestety żołądek odmówił
posłuszeństwa i nie chciał przyjąć tego co ja jemu dawałem.
Wychyliłem się za burtę a tu fala chlust i cały mokry. Nauczyłem
się też jednego do końca życia, że trzeba patrzeć z której
strony wiatr wieje. Jak się ma chorobę morską to nigdy nie należy
oddawać Neptunowi treści żołądkowy na nawietrznej, bo będziesz
miał dużo do prania i nie wyjściową twarzyczkę a pachnieć też
nie będziesz jak Chanel 5. Pierwsze lekcje odebrałem i już się
czegoś nauczyłem.
Kolejne dni
płynięcia spędziliśmy na szorowaniu pokładu cegłami. No
przeciez to chyba jakiś żart, ale nie, kazano nam trzeć drewniany
pokład aż dostalismy odcisków. Woda od czasu do czasu zalewała
pokład, bo statek mały i pokład główny był nisko nad wodą.
Mielismy wachty na
mostku, jeżeli można nazwać tak małe pomieszczenie mostkiem.
Prawie mogłem dosięgnąć obiema rękami prawego i lewego wyjścia
na skrzydło. Trochę przesadzam ale nie wiele brakowało. Dobrze, że
było tak blisko do wyjścia, bo dość często musiałem wypadać na
skrzydło aby oddać Neptunowi to co zjadłem na kolację. Jak kurna
można pływać i jeść normalnie aby żołądka nie wywracało do
góry nogami? Ale pamiętałem już na którą stronę należy
wychodzić.
Dopłynęliśmy
wreszcie do Rostoku. Odprawa celników na przyjście. Patrzyliśmy na
te ich mundury niemieckie, takie prawdziwie niemieckie, jakieś nie
przyjazne. Ja tak to odczuwałem. Sprawdzanie wszystkich dokumentów
nie trwało długo, wiadomo przyjaciele przypłyneli.
Ruszylismy na
miasto. Komunistyczne takie, podobne do naszych ale troche więcej w
sklepach. Porobilismy jakieś zakupy za te marki, oczywiście nikt
nie pił piwa. Jak to nie, jak wypilismy. A była mowa nie pić, nie
chlać, nie upić się. Piwo mają lepsze niż nasze, oczywiście my
też mamy, ale jest w Pewexie albo Baltonie. Tam bez problemu wszędzie. No to walnęlismy po kilka browarów, no i po powrocie na
statek zaczęła się jazda. Kapitan wyniuchał, a miał nosa, że
pociągnęliśmy sobie browary i dostalismy dodatkowe cegiełkowanie
pokładu po godzinach. O w mordę, na kolanach ekstra trzy godziny.
Wieczorem pod
pokładem, gdy byliśmy już w kojach też różne rzeczy się
działy. Było nas sporo i to w jednym pomieszczeniu, tak, że różne
były pomysły dla urozmaicenia tak pieknie rozpoczętego wieczoru. W
naszej klasie był Zdzisiek, który świetnie grał na...zębach, a
właściwie palcami pstrykał w górne siekacze. Koleś umiał
wystukać niesamowite rzeczy. Prawie co wieczór kazaliśmy grać
jakieś melodie i robił to fantastycznie. Szukaliśmy aby były jak
najszybsze aby się pomęczył. Szło mu bez zająknięcia.
Mieliśmy też
dwóch kolegów, którzy byli zapalonymi kibicami piłki nożnej i
znali wyniki meczy z kilku lat do tyłu. Kazaliśmy im się
przepytywać z rezultatów i drugi musiał potwierdzać. Czasami się
sprzeczali, to drugi opowiadał w jakiej sytuacji padł gol. Byłem w
szoku, że pamiętają akcje z kilku lat do tyłu z mistrzost świata
ale nie polskiego meczu, kto i jak i w jakiej sytuacji.
Były też momenty
kiedy mieliśmy czas wolny i graliśmy w karty. Nie graliśmy na
pieniądze, bo ich nie mieliśmy, to graliśmy na plastikowe
reklamówki, które zabieraliśmy ze sklepów w Rostoku. Były takie
kolorowe z reklamami. Najlepszy w karty był koleś o nazwisku
Wrzesień. Ciekawe nazwisko ale się zdarza. On ogrywał wszystkich łącznie ze mną. Kto usiadł, to przegrywał. Było kilku, którzy się
zawzięli i chcieli wygrać ale Wrzesień nie dał im szansy i
stracili wszystko co mieli a nawet się zaporzyczyli na kilkadziesiąt
reklamówek. Zwycięzca miał ich tyle, że mógłby otworzyć sklep.
Po powrocie do
Szczecina dostaliśmy oceny z każdego działu i wreszcie stanęliśmy
na naszej polskiej ziemi.