12 października 2016

Rejs kandydacki.

Pażdziernik, 1976 rok.

No, dostałem się do szkoły morskiej, ale teraz po paru miesiącach trzeba zaliczyć rejs kandydacki. Nasłuchałem się od starszych kolesi, że pojedziemy na „żygacza” czyli statek Wyższej Szkoły Morskiej „Kapitan Borowski”. Mała łupina i tak kiwa, że żołądek wywraca na wszystkie strony. Kurde, nie wiem jak to będzie, bo nigdy nie byłem dłużej niż na statku spacerowym w Kołobrzegu, może dwie godziny. Twardziel to nie jestem ale nie będę zawczasu się martwił. Nasłuchałem się o zarobkach starszych kolegów na rejsach i też mam zamiar zarobiać. Mówią, że za jeden rejs 4 miesięczny zarabiają na dużego Fiata. No, no, no.
Mamy jechać na miesiąc tylko, gdzieś się pobujać po Bałtyku i do naszych przyjaciół do Rostoku. Niby Niemcy Wschodnie ale już zagranica. Trzeba kupić trochę marek w banku na książeczkę walutową, trochę od rodziców, to może coś się kupi, jak się wyskoczy do sklepu na miasto.
W umówiony dzień stawilismy się w Szczecinie wszyscy na burcie, jedna klasa mechaniczna i jedna nawigacyjna, ponad 60 chłopaków. Przeżyłem szok jak zobaczyłem statek. Mały jak spacerowy, może ze 60 metrów długi. Gdzie my się tam wszyscy pomieścimy, pomyślałem. Pokład drewniany, nadbudówka niska. Z pokładu głównego schodzi się na dół pod pokład i tam... ta dam, jedno pomieszczenie do spania i jedzenia dla wszystkich. Koje na ścianach burty piętrowe po trzy a na środku długi stół i ławy do siedzenia po obu stronach. Każdy zajął jakąś koję i rzucił worek marynarski. Po posiłki trzeba zapychać przez pokład główny do kuchni, która mieści się w części rufowej. Do kuchni nie wejdziesz, bo tam nie ma miejsca i pomocnik kucharza daje w rękę przez drzwi i jazda z powrotem na dół do jadalni-sypialni aby zjeść. Po zjedzeniu należy odnieść talerz znowu przez główny pokład na rufę.
Po południu odczytano nam grafik, wachty i służby w maszynie. Wszystko było wiadomo a tu mamy odwiedziny w godzinach wieczornych jakiegoś jegomościa po cywilnemu, który mówi nam, aby nie opowiadać co w kraju się dzieje i nie pić alkoholu z nie znajomymi osobami, bo to mogą być szpiedzy. No tak, patrzymy po sobie, wszędzie są szpiedzy.
Wyszliśmy z portu na drugi dzień i po klikunastu godzinach byliśmy na Bałtyku. Morze nie jest jak jezioro i faluje, nawet mała fala buja tym naszym stateczkiem. Pokład ucieka spod stóp. Najlepiej to z tym jedzeniem. Jak wychodzisz na pokład i widzisz fale, to w zasadzie już nie chce ci się jeść i najlepiej już byś wracał z powrotem pod pokład, ale tzeba coś jeść aby przeżyć. Jesz, jesz a tu ci rośnie wszystko w żołądku. Tylko kilka osób siedzi przy stole a kilka na pokładzie „karmi ryby”. Ja też ugryzłem schabowego i musialem szybko wylecieć na pokład bo niestety żołądek odmówił posłuszeństwa i nie chciał przyjąć tego co ja jemu dawałem. Wychyliłem się za burtę a tu fala chlust i cały mokry. Nauczyłem się też jednego do końca życia, że trzeba patrzeć z której strony wiatr wieje. Jak się ma chorobę morską to nigdy nie należy oddawać Neptunowi treści żołądkowy na nawietrznej, bo będziesz miał dużo do prania i nie wyjściową twarzyczkę a pachnieć też nie będziesz jak Chanel 5. Pierwsze lekcje odebrałem i już się czegoś nauczyłem.
Kolejne dni płynięcia spędziliśmy na szorowaniu pokładu cegłami. No przeciez to chyba jakiś żart, ale nie, kazano nam trzeć drewniany pokład aż dostalismy odcisków. Woda od czasu do czasu zalewała pokład, bo statek mały i pokład główny był nisko nad wodą.
Mielismy wachty na mostku, jeżeli można nazwać tak małe pomieszczenie mostkiem. Prawie mogłem dosięgnąć obiema rękami prawego i lewego wyjścia na skrzydło. Trochę przesadzam ale nie wiele brakowało. Dobrze, że było tak blisko do wyjścia, bo dość często musiałem wypadać na skrzydło aby oddać Neptunowi to co zjadłem na kolację. Jak kurna można pływać i jeść normalnie aby żołądka nie wywracało do góry nogami? Ale pamiętałem już na którą stronę należy wychodzić.
Dopłynęliśmy wreszcie do Rostoku. Odprawa celników na przyjście. Patrzyliśmy na te ich mundury niemieckie, takie prawdziwie niemieckie, jakieś nie przyjazne. Ja tak to odczuwałem. Sprawdzanie wszystkich dokumentów nie trwało długo, wiadomo przyjaciele przypłyneli.
Ruszylismy na miasto. Komunistyczne takie, podobne do naszych ale troche więcej w sklepach. Porobilismy jakieś zakupy za te marki, oczywiście nikt nie pił piwa. Jak to nie, jak wypilismy. A była mowa nie pić, nie chlać, nie upić się. Piwo mają lepsze niż nasze, oczywiście my też mamy, ale jest w Pewexie albo Baltonie. Tam bez problemu wszędzie. No to walnęlismy po kilka browarów, no i po powrocie na statek zaczęła się jazda. Kapitan wyniuchał, a miał nosa, że pociągnęliśmy sobie browary i dostalismy dodatkowe cegiełkowanie pokładu po godzinach. O w mordę, na kolanach ekstra trzy godziny.
Wieczorem pod pokładem, gdy byliśmy już w kojach też różne rzeczy się działy. Było nas sporo i to w jednym pomieszczeniu, tak, że różne były pomysły dla urozmaicenia tak pieknie rozpoczętego wieczoru. W naszej klasie był Zdzisiek, który świetnie grał na...zębach, a właściwie palcami pstrykał w górne siekacze. Koleś umiał wystukać niesamowite rzeczy. Prawie co wieczór kazaliśmy grać jakieś melodie i robił to fantastycznie. Szukaliśmy aby były jak najszybsze aby się pomęczył. Szło mu bez zająknięcia.
Mieliśmy też dwóch kolegów, którzy byli zapalonymi kibicami piłki nożnej i znali wyniki meczy z kilku lat do tyłu. Kazaliśmy im się przepytywać z rezultatów i drugi musiał potwierdzać. Czasami się sprzeczali, to drugi opowiadał w jakiej sytuacji padł gol. Byłem w szoku, że pamiętają akcje z kilku lat do tyłu z mistrzost świata ale nie polskiego meczu, kto i jak i w jakiej sytuacji.
Były też momenty kiedy mieliśmy czas wolny i graliśmy w karty. Nie graliśmy na pieniądze, bo ich nie mieliśmy, to graliśmy na plastikowe reklamówki, które zabieraliśmy ze sklepów w Rostoku. Były takie kolorowe z reklamami. Najlepszy w karty był koleś o nazwisku Wrzesień. Ciekawe nazwisko ale się zdarza. On ogrywał wszystkich łącznie ze mną. Kto usiadł, to przegrywał. Było kilku, którzy się zawzięli i chcieli wygrać ale Wrzesień nie dał im szansy i stracili wszystko co mieli a nawet się zaporzyczyli na kilkadziesiąt reklamówek. Zwycięzca miał ich tyle, że mógłby otworzyć sklep.
Po powrocie do Szczecina dostaliśmy oceny z każdego działu i wreszcie stanęliśmy na naszej polskiej ziemi.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń