10 listopada 2016

Praktyka. Lato 1977

Lato, chciało by się zawołać i biec na plażę, ale nie dla kolesia, który chce zostać prawdziwym wilkiem morskim, albo kapitanem. Niestety w naszej szkole obowiązkowe były praktyki. Musiałem zaliczyć miesięczną praktykę. Technikum morskie, to szkoła szyprów a kto to szyper...to kapitan na kutrze. Gość co wszystko wie o morzu i wie gdzie szukać ryby, jakich użyć narzędzi i jak ją złapać.
Trafiłem do Spółdzielni gdzie trzeba było zapracować na pensje, bo nie jak w państwowej firmie, dostawało się, „czy się stoi, czy się leży, to się należy”. Trochę kiepsko, pomyślałem sobie, bo nie mieli większych kutrów, tylko „żółtki”, czyli 17 metrowe kutry z pomalowanymi burtami na żółto. Nie było „barbapap” ani „rufowców”. Będzie bujało, pierwsze przemyślenia. Po załatwieniu spraw w biurze, czyli sorty ubraniowe, jak buty, koszule, skarpety, gumowce, spodnie itp. udałem się z worem do dyspozytora, który miał pomieszczenie w budynku blisko nabrzeża kutrów.
- No co „młody”przyszedłeś na praktykę he – zapytał.
- Tak – odpowiedziałem nieśmiało.
Pan był niezbyt wysokiego wzrostu, a powiedziałbym, że całkiem niskiego. Potem dowiedziałem się, że wszyscy nazywali jego Napoleon.
- Dobra, będziesz pływał z piętnastką – powiedział.
Hm, z jaką piętnastką, myślę, chyba nie z jakąś panienką piętnastko-letnią?
- Zobacz, właśnie stoi przy nabrzeżu. O, tam, pokazując palcem z papierosem.
Aaa, to kuter, ale ze mnie pajac – od razu powinienem się domyśleć.
Kazał mi iść i zameldować się. Podchodząc zauważyłem jak paru facetów krząta się na pokładzie robiąc rożne rzeczy. Przywitałem się ze wszystkimi, a było ich czterech, pokazali mi moją koję i ... już byłem przerażony! Do kubryku, gdzie się mieszkało, jadło, piło, paliło to znaczy żyło, wchodziło ledwo czterech i to na stojąco, bo usiąść już nie było za bardzo jak. Dwie ławeczki bo bokach kabiny i cztery koje po dwie na każdej stronie. Moja oczywiście pod sufitem. Ja mogłem usiąść jak ich nie było. Jak oni siedzieli na ławeczkach, to ja leżałem na koi albo skrzywiony w pół na niej siedziałem, bo zaraz był sufit. Po zapoznaniu się, poinstruowali mnie, że mam słuchać radia na częstotliwości takiej a takiej i jak będą wołać nasz kuter, to mam zbierać się i przychodzić. Komunikaty były co sześć godzi. Dobrze, tylko okazało się, że na normalnych radiach takiej częstotliwości nie ma i trzeba kołować stare ruskie albo przedpotopowe jakieś. U nas w domu tato miał Mińska jeszcze ślubne, pudło wielkie i miałem tę możliwość.
Po powrocie do domu opowiedziałem jaką będę miał wspaniałą praktykę i na jakim nowoczesnym kutrze. Wszyscy mnie podnosili na duchu ale miałem złe przeczucia.
Wysłuchałem komunikatu o siedemnastej i nie zawołali. Najpierw podawali prognozę pogody a potem wymieniali numery kutrów. Dowiedziałem się o której podawana jest oficjalna prognoza dla rybaków w radiu na falach długich i też słuchałem aby nie być zaskoczonym.
Zawołali za to o dwudziestej trzeciej. Wymienili piętnastkę. Kurde, ale kicha o północy trzeba wyginać. Miałem około pięciu kilometrów do firmy. Oczywiście autobusy już nie kursowały a na taksówkę szkoda było kasy. Szedłem z laczka przez całe miasto i mijałem restaurację w której towarzystwo bawiło się na dancingu. Pomyślałem, że co niektórzy maja dobrze. Doleciałem do kutra koło pierwszej w nocy i już wszyscy byli. Kazali mi wziąć worek i poszliśmy do piekarni po chleb na drugą stronę ulicy. Mała, prywatna piekarnia piekła różne pieczywo. Zapukaliśmy w okno i kupiliśmy z 10 bochenków. Oni już znali się od dawna i często tak robili. Chleb był jeszcze gorący.
Po powrocie na kuter przebrałem się i rzuciliśmy cumy. Podpłynęliśmy pod WOP na odprawę i w morze.
No i się zaczęło. Ledwo za główki a tu kiwa. No nie było sztormu, tylko może trójka. Wiem,że to nie huragan i większe statki nawet nie bujną się na boki ale to był „żółtek”. Chodziłem z rozkraczonymi nogami jak kowboj szykujący się do pojedynku. Zaraz szyper wsadził mnie do sterówki i kazał sterować. Nawet się nie zapytał czy umiem, ale po co miał się pytać jak przychodzi gówniarz z technikum morskiego to na pewno umie. Mieliśmy łowić z drugim kutrem w tukę, czyli jedną siatką. Każdy kuter trzyma jedno skrzydło siatki włoka rozciągnięte na całą szerokość.Dobra młody, steruj za tym kutrem. Mamy około czterech godzin na łowisko. Jak będziemy na miejscu, to oni zwolnią, a ty zadzwoń, tu jest dzwonek. Pokazał mi palcem nad moją głową i poszedł na dół do kubryku do załogi na piwo. Trochę wpadłem w panikę, ale nie mogłem dać po sobie znać. Oni popijali piwko a ja steruję.Koło sterowe jak z filmów o piratach, tylko trochę mniejsze. Wielkość sterówki, czyli pomieszczenia nawigacyjnego, jak to można szumnie nazwać, to dwa metry kwadratowe. Wchodziły dwie osoby i koniec. Wszystko co tam było, było nie tak jak mnie uczyli w szkole. Nie było map ani żadnych pomocy nawigacyjnych, bo oni pływali na czuja tak zwanego. Znali każdą milę Bałtyku jak ja każdą ulicę swojego miasta. Mogli płynąć z zamkniętymi oczami.Nie miałem pojęcia gdzie się znajduję, bo ciemność była głęboka, tylko widziałem światło rufowe drugiego kutra. Pomyślałem, że jak będzie płynął jakiś statek teraz, z którejś burty, to co? No...zadzwonię po szypra. Niby zna się przepisy, choć też nie do końca jeszcze. Machałem tym sterem, co miał strzałkę zrobioną z blachy do pokazania wychylenia steru i wytrzeszczałem oczy aby obserwować co się dzieje naokoło. Słychać było szum silnika i bicie mojego serca. Kuter lekko się kołysał a ja przemyśliwałem, czy to nie jest mój już ostatni rejs w moim życiu, bo zaraz się stukniemy z drugim statkiem albo zgubię się i popłynę nie wiem dokąd. Po kilku godzinach, a nie wiem ilu, bo nie miałem czasu spojrzeć na zegarek, tak byłem zajęty nawigacją, zauważyłem,że kuter przede mną zwolnił. Zadzwoniłem jak kazano. Za moment szyper był już przy mnie. Rozejrzał się i kazał mi iść na dół. Jak wszedłem do kubryku, to można było siekierę powiesić tak było napalone. Pół kartona piwa Żywiec też już nie było. Nie było czasu na rozmyślania, tylko się ubrałem w robocze ciuchy i na pokład. Świtało właśnie a my szykowaliśmy siatkę do wyrzucenia. Na tego typu kutrach siatkę wyrzucało się z burty i trzeba było być nie lada cyrkowcem aby nie stracić ręki albo nie zostać wciągniętym do morza przez liny stalowe. Najpierw trzeba było podać rzutkę z linką do której była przymocowana lina stalowa. To robił jeden z kutrów podpływając na pełnej prędkości na kilka metrów i przerzucając rzutkę podawał linę. Trzeba było stać po obu bokach siatki i wyrzucać stalówki a potem całe oprzyrządowanie siatki. Był pewien moment krytyczny w tym całym wyrzucaniu, że jeden koniec stalówki był przymocowany do grubego pręta i w odpowiednim momencie jak już się lina naprężała ciągnięta przez drugi kuter, to trzeba było ją puścić. Nie można było za szybko, a nie daj Boże za późno, bo wtedy byś musiał szukać swoich rąk w morzu. Zawsze jak miałem to robić, to czułem się jak saper . Jakoś siatkę wyrzuciliśmy i obeszło się bez szpitala. Oni robili już to setki razy. Teraz cztery godziny trałowania. Słońce wschodzi a ja mogę udać się na odpoczynek. Nawet nie myślę o jedzeniu tylko wskrabuję się na koję i padam. Ale niestety, panowie rybacy właśnie robią sobie śniadanie, opowiadają kawały i jarają szlugi, a dym dolatuje pod sufit gdzie ja mieszkam. Odwróciłem się na drugi bok, słyszę warczenie silnika i skrzypienie mebli, coś się tłucze nad moją głową, obija o burtę w sterówce. Kręciłem się i kręciłem i minął czas odpoczynku. Kazali mi iść na pokład i wziąć grubego pręta i stanąć koło windy aby układać wyciągającą stalówkę. Patent taki, że stałem i musiałem przesuwać pręt aby stalówka układała się na cały bęben windy. Jechałem w lewo, w prawo jak kretyn jakiś. Wciągnęliśmy wreszcie stalówki, siatkę i całe oprzyrządowanie. Na końcu worek z rybą. Sporo było tego śledzia. Mówili, że na oko to trzy tony. Wysypaliśmy na pokład, to było do kolan. Jeden z rybaków wszedł pod pokład i podawał puste skrzynki z ładowni. Rybę nabierałem kaszorkiem do skrzynek. Kaszorek, to coś jak łopata tylko z siatką. Jeżdziłen Napełnione skrzynki spuszczane były do ładowni a w niej starszy rybak zasypywał lodem u układał. Modliłem się aby jak najszybciej załadować wszystko i zwinąć się do koi. Po kilku godzinach wszystko było załadowane a my wyrzucaliśmy znowu siatkę tylko teraz dla naszego partnera. A ja naiwny myślałem,że będę mógł walnąć się i odpocząć. Po wyrzuceniu nadeszła chwila czterogodzinnego spokoju, bez pracy ale nie dla mojego żołądka, który nie mógł poradzić sobie z bujaniem i wywalał z siebie co tam jeszcze zostało. O obiedzie nawet nie pomyślałem. Załoga robiła sobie coś do zjedzenia a ja leżałem zielony na górnej koi.
Tak minęły trzy dni na łowisku po których zdecydowano, że możemy wracać. Ja tylko o tym myślałem kiedy stanę na tej ziemi, która się nie będzie obsuwała pod moimi stopami.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń