Lato, chciało by
się zawołać i biec na plażę, ale nie dla kolesia, który chce
zostać prawdziwym wilkiem morskim, albo kapitanem. Niestety w naszej
szkole obowiązkowe były praktyki. Musiałem zaliczyć miesięczną
praktykę. Technikum morskie, to szkoła szyprów a kto to
szyper...to kapitan na kutrze. Gość co wszystko wie o morzu i wie
gdzie szukać ryby, jakich użyć narzędzi i jak ją złapać.
Trafiłem do
Spółdzielni gdzie trzeba było zapracować na pensje, bo nie jak w
państwowej firmie, dostawało się, „czy się stoi, czy się leży,
to się należy”. Trochę kiepsko, pomyślałem sobie, bo nie mieli
większych kutrów, tylko „żółtki”, czyli 17 metrowe kutry z
pomalowanymi burtami na żółto. Nie było „barbapap” ani
„rufowców”. Będzie bujało, pierwsze przemyślenia. Po
załatwieniu spraw w biurze, czyli sorty ubraniowe, jak buty,
koszule, skarpety, gumowce, spodnie itp. udałem się z worem do
dyspozytora, który miał pomieszczenie w budynku blisko nabrzeża
kutrów.
- No co
„młody”przyszedłeś na praktykę he – zapytał.
- Tak –
odpowiedziałem nieśmiało.
Pan był niezbyt
wysokiego wzrostu, a powiedziałbym, że całkiem niskiego. Potem
dowiedziałem się, że wszyscy nazywali jego Napoleon.
- Dobra, będziesz
pływał z piętnastką – powiedział.
Hm, z jaką
piętnastką, myślę, chyba nie z jakąś panienką
piętnastko-letnią?
- Zobacz, właśnie
stoi przy nabrzeżu. O, tam, pokazując palcem z papierosem.
Aaa, to kuter, ale
ze mnie pajac – od razu powinienem się domyśleć.
Kazał mi iść i
zameldować się. Podchodząc zauważyłem jak paru facetów krząta
się na pokładzie robiąc rożne rzeczy. Przywitałem się ze
wszystkimi, a było ich czterech, pokazali mi moją koję i ... już
byłem przerażony! Do kubryku, gdzie się mieszkało, jadło, piło,
paliło to znaczy żyło, wchodziło ledwo czterech i to na stojąco,
bo usiąść już nie było za bardzo jak. Dwie ławeczki bo bokach
kabiny i cztery koje po dwie na każdej stronie. Moja oczywiście pod
sufitem. Ja mogłem usiąść jak ich nie było. Jak oni siedzieli na
ławeczkach, to ja leżałem na koi albo skrzywiony w pół na niej
siedziałem, bo zaraz był sufit. Po zapoznaniu się, poinstruowali
mnie, że mam słuchać radia na częstotliwości takiej a takiej i
jak będą wołać nasz kuter, to mam zbierać się i przychodzić.
Komunikaty były co sześć godzi. Dobrze, tylko okazało się, że
na normalnych radiach takiej częstotliwości nie ma i trzeba kołować
stare ruskie albo przedpotopowe jakieś. U nas w domu tato miał
Mińska jeszcze ślubne, pudło wielkie i miałem tę możliwość.
Po powrocie do
domu opowiedziałem jaką będę miał wspaniałą praktykę i na
jakim nowoczesnym kutrze. Wszyscy mnie podnosili na duchu ale miałem
złe przeczucia.
Wysłuchałem
komunikatu o siedemnastej i nie zawołali. Najpierw podawali prognozę
pogody a potem wymieniali numery kutrów. Dowiedziałem się o której
podawana jest oficjalna prognoza dla rybaków w radiu na falach
długich i też słuchałem aby nie być zaskoczonym.
Zawołali za to o
dwudziestej trzeciej. Wymienili piętnastkę. Kurde, ale kicha o
północy trzeba wyginać. Miałem około pięciu kilometrów do
firmy. Oczywiście autobusy już nie kursowały a na taksówkę
szkoda było kasy. Szedłem z laczka przez całe miasto i mijałem
restaurację w której towarzystwo bawiło się na dancingu.
Pomyślałem, że co niektórzy maja dobrze. Doleciałem do kutra
koło pierwszej w nocy i już wszyscy byli. Kazali mi wziąć worek i
poszliśmy do piekarni po chleb na drugą stronę ulicy. Mała,
prywatna piekarnia piekła różne pieczywo. Zapukaliśmy w okno i
kupiliśmy z 10 bochenków. Oni już znali się od dawna i często
tak robili. Chleb był jeszcze gorący.
Po powrocie na
kuter przebrałem się i rzuciliśmy cumy. Podpłynęliśmy pod WOP
na odprawę i w morze.
No i się zaczęło.
Ledwo za główki a tu kiwa. No nie było sztormu, tylko może
trójka. Wiem,że to nie huragan i większe statki nawet nie bujną
się na boki ale to był „żółtek”. Chodziłem z rozkraczonymi
nogami jak kowboj szykujący się do pojedynku. Zaraz szyper wsadził
mnie do sterówki i kazał sterować. Nawet się nie zapytał czy
umiem, ale po co miał się pytać jak przychodzi gówniarz z
technikum morskiego to na pewno umie. Mieliśmy łowić z drugim
kutrem w tukę, czyli jedną siatką. Każdy kuter trzyma jedno
skrzydło siatki włoka rozciągnięte na całą szerokość.Dobra młody, steruj za tym kutrem.
Mamy około czterech godzin na łowisko. Jak będziemy na miejscu,
to oni zwolnią, a ty zadzwoń, tu jest dzwonek. Pokazał mi palcem
nad moją głową i poszedł na dół do kubryku do załogi na piwo.
Trochę wpadłem w panikę, ale nie mogłem dać po sobie znać. Oni
popijali piwko a ja steruję.Koło sterowe
jak z filmów o piratach, tylko trochę mniejsze. Wielkość
sterówki, czyli pomieszczenia nawigacyjnego, jak to można szumnie
nazwać, to dwa metry kwadratowe. Wchodziły dwie osoby i koniec.
Wszystko co tam było, było nie tak jak mnie uczyli w szkole. Nie
było map ani żadnych pomocy nawigacyjnych, bo oni pływali na
czuja tak zwanego. Znali każdą milę Bałtyku jak ja każdą ulicę
swojego miasta. Mogli płynąć z zamkniętymi oczami.Nie miałem pojęcia gdzie się
znajduję, bo ciemność była głęboka, tylko widziałem światło
rufowe drugiego kutra. Pomyślałem, że jak będzie płynął jakiś
statek teraz, z którejś burty, to co? No...zadzwonię po szypra.
Niby zna się przepisy, choć też nie do końca jeszcze. Machałem
tym sterem, co miał strzałkę zrobioną z blachy do pokazania
wychylenia steru i wytrzeszczałem oczy aby obserwować co się
dzieje naokoło. Słychać było szum silnika i bicie mojego serca.
Kuter lekko się kołysał a ja przemyśliwałem, czy to nie jest
mój już ostatni rejs w moim życiu, bo zaraz się stukniemy z
drugim statkiem albo zgubię się i popłynę nie wiem dokąd. Po
kilku godzinach, a nie wiem ilu, bo nie miałem czasu spojrzeć na
zegarek, tak byłem zajęty nawigacją, zauważyłem,że kuter
przede mną zwolnił. Zadzwoniłem jak kazano. Za moment szyper był
już przy mnie. Rozejrzał się i kazał mi iść na dół. Jak
wszedłem do kubryku, to można było siekierę powiesić tak było
napalone. Pół kartona piwa Żywiec też już nie było. Nie było
czasu na rozmyślania, tylko się ubrałem w robocze ciuchy i na
pokład. Świtało właśnie a my szykowaliśmy siatkę do
wyrzucenia. Na tego typu kutrach siatkę wyrzucało się z burty i
trzeba było być nie lada cyrkowcem aby nie stracić ręki albo nie
zostać wciągniętym do morza przez liny stalowe. Najpierw trzeba
było podać rzutkę z linką do której była przymocowana lina
stalowa. To robił jeden z kutrów podpływając na pełnej
prędkości na kilka metrów i przerzucając rzutkę podawał linę.
Trzeba było stać po obu bokach siatki i wyrzucać stalówki a
potem całe oprzyrządowanie siatki. Był pewien moment krytyczny w
tym całym wyrzucaniu, że jeden koniec stalówki był przymocowany
do grubego pręta i w odpowiednim momencie jak już się lina
naprężała ciągnięta przez drugi kuter, to trzeba było ją
puścić. Nie można było za szybko, a nie daj Boże za późno, bo
wtedy byś musiał szukać swoich rąk w morzu. Zawsze jak miałem
to robić, to czułem się jak saper . Jakoś siatkę wyrzuciliśmy
i obeszło się bez szpitala. Oni robili już to setki razy. Teraz
cztery godziny trałowania. Słońce wschodzi a ja mogę udać się
na odpoczynek. Nawet nie myślę o jedzeniu tylko wskrabuję się na
koję i padam. Ale niestety, panowie rybacy właśnie robią sobie
śniadanie, opowiadają kawały i jarają szlugi, a dym dolatuje pod
sufit gdzie ja mieszkam. Odwróciłem się na drugi bok, słyszę
warczenie silnika i skrzypienie mebli, coś się tłucze nad moją
głową, obija o burtę w sterówce. Kręciłem się i kręciłem i
minął czas odpoczynku. Kazali mi iść na pokład i wziąć
grubego pręta i stanąć koło windy aby układać wyciągającą
stalówkę. Patent taki, że stałem i musiałem przesuwać pręt
aby stalówka układała się na cały bęben windy. Jechałem w
lewo, w prawo jak kretyn jakiś. Wciągnęliśmy wreszcie stalówki,
siatkę i całe oprzyrządowanie. Na końcu worek z rybą. Sporo
było tego śledzia. Mówili, że na oko to trzy tony. Wysypaliśmy
na pokład, to było do kolan. Jeden z rybaków wszedł pod pokład
i podawał puste skrzynki z ładowni. Rybę nabierałem kaszorkiem
do skrzynek. Kaszorek, to coś jak łopata tylko z siatką.
Jeżdziłen Napełnione skrzynki spuszczane były do ładowni a w
niej starszy rybak zasypywał lodem u układał. Modliłem się aby
jak najszybciej załadować wszystko i zwinąć się do koi. Po
kilku godzinach wszystko było załadowane a my wyrzucaliśmy znowu
siatkę tylko teraz dla naszego partnera. A ja naiwny myślałem,że
będę mógł walnąć się i odpocząć. Po wyrzuceniu nadeszła
chwila czterogodzinnego spokoju, bez pracy ale nie dla mojego
żołądka, który nie mógł poradzić sobie z bujaniem i wywalał
z siebie co tam jeszcze zostało. O obiedzie nawet nie pomyślałem.
Załoga robiła sobie coś do zjedzenia a ja leżałem zielony na
górnej koi.
Tak minęły trzy dni na łowisku
po których zdecydowano, że możemy wracać. Ja tylko o tym
myślałem kiedy stanę na tej ziemi, która się nie będzie
obsuwała pod moimi stopami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz